Recenzja Sezonu 1

Tokyo Vice (2022)
Michael Mann
Josef Kubota Wladyka
Ansel Elgort

Tokijska opowieść

Mann w wyreżyserowanym przez siebie pilocie ustala wizualny klucz na resztę sezonu. Tokio w tym wydaniu jest niemalże sterylne, ale jednocześnie ponure i skrajnie zmęczone, jakby cały ten beton i
U zmierzchu tak zwanej straconej dekady, wyznaczającej granicę pierwszej z gospodarczych recesji, jaka dotknęła Japonię po załamaniu się tamtejszej giełdy i pęknięciu napompowanej bańki nieruchomościowej, stołeczne Tokio wydaje się nie buzującym tyglem, ale zaledwie labiryntem ciasnych uliczek, gdzie każdy zna każdego. Ze świecą tu szukać oślepiającego neonowego blasku i ludzkich mas przewalających się przez krzyżówki ulicznych zebr.

Michael Mann umyślnie filmuje miasto z poziomu chodnika, z rzadka wychylając się z kamerą ponad dachy, chcąc tym samym uchwycić niejaką familiarność tego betonowego molocha. To zrozumiałe, bo Jake Adelstein, bohater serialu, nie dziwi się już temu, co tutaj zastał. Nie przyjechał przecież na dziekankę ani nie jest weekendowym turystą. Młody, dopiero aspirujący do roli dziennikarza mężczyzna zdążył zapuścić już korzenie i wrosnąć głęboko w tokijską tkankę.


Lecz, choć płynnie zna język, operuje pałeczkami niczym miejscowy, a na podłodze mikroskopijnego mieszkanka rozłożył tatami, nadal nie potrafi rozgryźć obowiązującego tu kulturowego kodu. Szyfr ten jest, jak udowadnia mu się niemal na każdym kroku, nie do złamania dla człowieka Zachodu, nawet jakby ten stanął na głowie.

Koniec lat dziewięćdziesiątych to czas powolnego wygrzebywania się kraju z ekonomicznego dołka, lata istnej transformacji, na której ugrać sporo mogą ci, którzy żerują po ciemnej stronie prawa. Tyle że, co podkreśla się tu nie raz, granice między tym, co można, a tym, czego się nie powinno, są tutaj mętne, póki ręka rękę myje. Gliniarz z obyczajówki, do którego Jake idzie po nauki, upiera się przy tym, że w Tokio nie popełnia się morderstw. No bo na co to komu? Kupa papierkowej roboty i same problemy. Adelstein, który dostaje upragnioną pracę w prestiżowym dzienniku, nie potrafi zrozumieć relacji łączących półświatek i policję, gdzie panuje nie tyle korupcja, co pełen nihilizmu realizm. Inny detektyw, grany przez stoickiego Kena Watanabego, który wyciąga z napisanej prostymi zdaniami roli o wiele więcej niż podsuwa mu scenariusz, mówi wprost, że zadaniem służb jest także dbanie o chwiejny rozejm między frakcjami yakuzy.


Śledczy Katagiri nie jest tu jedynym sprawiedliwym, bynajmniej, ale niemalże usynowiony przez niego Jake staje się jego swoistym wyrzutem sumienia. Pozbawiony złudzeń glina chwyta się młodego dziennikarza niczym liny ratunkowej, zyskując motywację do działania. Z kolei dzięki niemu Adelstein stopniowo zaczyna rozumieć zasady tokijskiej gry. Ale aspekt kryminalny to dopiero jedna strona serialu produkowanego przez Manna. Często istotniejsze niż wgryzanie się w mafijne intrygi jest tutaj bolesne zderzenie Adelsteina z korporacyjną kulturą pracy, nakazującą mu pisać czysto informacyjne teksty odmierzone od linijki i pozbawione indywidualnej opinii, niemalże instytucjonalnym seksizmem oraz szeroko akceptowaną i upowszechnioną ksenofobią.

Rzadko "Tokyo Vice" grzeszy przy tym subtelnością. Stąd ta swoista popkulturowa analiza bywa toporna, ale przynajmniej scenarzyści starają się unikać hollywoodzkiej stereotypizacji, mimo że podpierająca się archetypami zachodnia perspektywa (w zespole scenariuszowym znalazł się tylko jeden człowiek o japońskich korzeniach) zdaje się ją niejako z automatu narzucać. Serial oparto na książce Adelsteina (to prawdziwa postać) o tym samym tytule, w której reporter opisał swoje wieloletnie doświadczenia obcowania z tokijską policją i światem przestępczym. Prawie każdą scenę obserwujemy jego oczyma, oczyma obcego. Jake filtruje przez siebie wszystkie zdarzenia i występujące tu postacie. Co ciekawe, często bardziej interesujące niż on sam.

Trudno obwiniać za to Ansela Elgorta, odtwórcę głównej roli. Po prostu przydzielono mu zadanie serialowego przewodnika mającego przeprowadzić widza przez niby dobrze mu znany, ale nadal tajemniczy zakątek świata. Ale to też nie tak, że Jake nie ma mocy sprawczej, że jest jedyne obserwatorem, nic bardziej mylnego. To on inicjuje dochodzenie, o którym tokijska policja nie chce nawet słyszeć, ignorując zebrane przez niego tropy. Jego oparciem w owych zmaganiach okażą się nie kumple z redakcji, ale amerykańska hostessa Samantha, która zabawia gości w nocnym klubie. Jednym z lubiących jej towarzystwo klientów jest młody członek yakuzy, niejaki Sato, który dla obojga może stać się albo cennym sojusznikiem albo zaprzysięgłym wrogiem.


Mann w wyreżyserowanym przez siebie pilocie ustala wizualny klucz na resztę sezonu. Tokio w tym wydaniu jest niemalże sterylne, ale jednocześnie ponure i skrajnie zmęczone, jakby cały ten beton i szkło zroszone były potem. Koresponduje to ze zwykle nieśpieszną i rozumnie pozbawioną tabloidowej sensacyjności intrygą, opierającą się na konsekwentnym dozowaniu informacji, jednako Jake'owi i oglądającemu, co ma swój narracyjny cel. Prowadzeni krok po kroku, niepostrzeżenie orientujemy się, że nagle jesteśmy w samym środku obcej rzeczywistości. I mowa tu nie tyle o samym mieście, co o hierarchicznej, przywiązanej do ceremonii, obrzędu i rytuału yakuzie, zorganizowanej na wzór rywalizujących ze sobą klanów. Adelstein unika tłumaczenia, o co tu chodzi, nie wyjaśnia dlaczego, bo i tak nie zrozumiemy. To przecież Tokio.
1 10
Moja ocena serialu:
7
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones